Forum www.johnympl.fora.pl Strona Główna www.johnympl.fora.pl
forum bez podziałów
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

i co dalej? jak to będzie? Bankowość sednem kłopotów?

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.johnympl.fora.pl Strona Główna -> Bankowość, Finanse, Kryzys
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
johnympl
Administrator


Dołączył: 28 Gru 2009
Posty: 98
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pon 11:46, 01 Mar 2010    Temat postu: i co dalej? jak to będzie? Bankowość sednem kłopotów?

[link widoczny dla zalogowanych]

2010-02-28 23:43
Gospodarkę światową rozpędzą kolejne Google

David Smick, International Economy Institute
Fed-jakościowe-łagodzenie, innowacje-USA, innowacyjność-strefa-Euro, kryzys-bankowy, kryzys-bezrobocie, presje-inflacyjne-USA, strefa-euro-kryzys

Copyright by PAP
Wartość dolara spada, a nad USA krąży widmo inflacji. Potężny zastrzyk monetarny Fed ma mizerny wpływ na realną gospodarkę. Mało prawdopodobne też, by obecna hossa przełożyła się na wzrost popytu ze strony konsumentów. Jedynym motorem gospodarki mogą stać się innowacje na miarę Google'a. Rząd nie może ich zadekretować, ale może stworzyć sprzyjający im klimat poprzez niskie podatki i mniejsze regulacje. Ale jak dotąd działa w przeciwnym kierunku - pisze dr David Smick z Institute of International Economy.
W 2008 r. gospodarka światowa skurczyła się w stopniu nienotowanym od lat 30. ubiegłego wieku. Wartość prawie wszystkich aktywów na świecie spadła, idąc tropem amerykańskich nieruchomości. Przypominało to niepowstrzymaną siłę żywiołu. Większość banków centralnych, łącznie z Rezerwą Federalną w USA, zareagowała obcięciem krótkoterminowych stóp procentowych prawie do zera i zalała system finansowy płynnością. Rządy przygotowały gigantyczne pakiety fiskalne.

Na ratowanie gospodarki rządy w sumie wydały 17 bln USD w formie pomocy publicznej, gwarancji i pakietów stymulacyjnych. Jest to jedna czwarta światowego PKB! Deficyty budżetowe łącznie wzrosły o 737 proc.

Przez 12 miesięcy od wybuchu kryzysu obroty w handlu światowym zmalały o 25 proc., globalne inwestycje o 15 proc., a globalny PKB o 6 proc., czyli prawie 4 bln USD.

W gospodarkach krajów rozwiniętych produkcja przemysłowa spadła o 15 proc. Wskaźniki bezrobocia skoczyły do góry, na przykład w Stanach Zjednoczonych bez pracy jest prawie dwa razy więcej osób niż przed kryzysem. Płace stanęły w miejscu.

Administracja Obamy mówi, że mogło być gorzej. Trudno to sobie wyobrazić. Trudno też zrozumieć, dlaczego po odbiciu się od dna w marcu 2009 r. indeks giełdowy Standard and Poor wzrósł o 60 proc., NASDAQ o 70 proc., a indeksy giełd w krajach wschodzących o ponad 90 proc. Amerykański sektor finansowy od marca 2009 r. zanotował ekspansję o 125 proc. Światowe rynki kapitałowe kwitną. To sugeruje, że nadchodzą lepsze czasy. Ale gdzie, w Stanach Zjednoczonych czy w innych krajach?

Inne pytanie brzmi, czy za silnym wzrostem indeksów kryją się zdrowe czynniki fundamentalne. Z pewnością odgrywa tutaj rolę pewien rodzaj finansowego hazardu, zwanego dolarowym „carry trade”: inwestorzy tanio pożyczają dolary na zakup aktywów o wyższej stopie zwrotu, często w rajach podatkowych. Niebezpieczeństwo polega na tym, że carry trade ma zwyczaj nagle się pojawiać, a potem równie nagle znikać.

Z analizy Goldman Sachs wynika, że kiedy efekty różnych programów stymulacyjnych, takich jak premia za złomowanie samochodu, wygasną, a firmy odbudują zapasy, wzrost PKB spadnie w przyszłym roku do 1,5 proc. Rezerwa Federalna przewiduje wzrost 3-procentowy, jeśli wszystko pójdzie idealnie, a jak sama przyznaje, nigdy tak nie jest. A przecież nawet ta prognoza nie jest zbyt różowa. Do tej pory było tak: im głębsza recesja, tym szybsze odbicie. Po dużych dołkach często obserwowano wzrost rzędu 5, 6 czy nawet 7 proc. A więc wynik w przedziale 1,5-2,5 proc. za 2010 r. byłby ogromnym rozczarowaniem. I nie tylko rozczarowaniem: wiązałby się z poważnymi konsekwencjami w kontekście przyszłego długu publicznego. Przedstawiane przez administrację Obamy prognozy dotyczące budżetu i przychodów podatkowych opierają się bowiem na założeniu, że tempo wzrostu będzie znacznie wyższe. Byłoby miło, ale raczej bym na to nie liczył. Istnieją dwie poważne bariery, które nadal będą hamowały konsumpcję i spowolnią ożywienie: rosnące bezrobocie i szybujący pod niebo dług publiczny w USA.

Kryzys bezrobocia

Oficjalna stopa bezrobocia prawie się podwoiła od czasu objęcia urzędu przez Obamę, a ze szczegółowych badań ankietowych w gospodarstwach domowych wynika, że sytuacja na froncie pracy jest w rzeczywistości jeszcze gorsza. Prezydent w jakimś stopniu sytuację tę odziedziczył, ale swoimi wypowiedziami podtrzymuje iluzję, że jak tylko gospodarka ruszy do przodu pod wpływem jego pakietu stymulacyjnego, wskaźnik bezrobocia szybko zejdzie w dół. Nic z tego.

Jak oblicza analityk John Mauldin, aby amerykański wskaźnik bezrobocia spadł z 10 do 5 proc. w ciągu najbliższych pięciu lat, co nie jest chyba jakimś wygórowanym celem, gospodarka musiałaby w każdym miesiącu tworzyć 250 tys. miejsc pracy. Jakie są na to szanse? Prawdopodobnie zerowe. W ciągu ostatnich dwóch dekad w USA przybywało średnio 90 tys. miejsc pracy miesięcznie. Nawet w najlepszym pod tym względem 2006 r. liczba ta wyniosła 232 tys. A zatem przywrócenie bezrobocia do poziomu sprzed kryzysu może się okazać niemożliwe (zwłaszcza jeśli uwzględnimy fakt, że katastrofalna sytuacja finansowa zmusza administrację stanową i lokalną do zwalniania pracowników).

Najbardziej niepokoi fakt, że w trzecim kwartale 2009 r., kiedy dzięki pakietowi stymulacyjnemu PKB wzrósł o 2,8 proc., ubyło dwa razy więcej miejsc pracy niż w kwartale poprzednim, kiedy gospodarka się kurczyła. Część analityków przyczyny tego zjawiska upatruje w rynku obligacji. Stworzenie jednego miejsca pracy ze środków prywatnych kosztuje przeciętnie 314 tys. USD – a ze środków stymulacyjnych już około 1,2 mln USD. Teoria brzmi, że napływ środków publicznych z pakietu stymulacyjnego wypycha kapitał wcześniej kierowany do małych firm sektora prywatnego, w których powstaje najwięcej nowych miejsc pracy.

Na razie pozostaje to w sferze hipotez, pewne jest natomiast, że amerykańscy pracownicy mają przed sobą niełatwy okres. Nawet jeśli bezrobocie zacznie spadać, to wolniej, niż byśmy sobie tego życzyli, ponieważ znacznie wzrosła liczba osób zatrudnionych na część etatu, a tym samym skrócił się tydzień pracy. To oznacza, że kiedy zwiększą się zamówienia, pracodawcy będą wydłużali godziny pracy, a nie zatrudniali nowych pracowników.

Strasznie to wszystko pesymistyczne, więc pozwolę sobie dodać, że amerykańska giełda zaskoczyła świat swoimi wynikami. Ekonomia jest bardziej sztuką niż nauką. Być może inwestorzy giełdowi widzą na horyzoncie coś, czego nie dostrzegają pesymiści: eksplozję dobrych nastrojów konsumenckich.

Ekonomista Lawrence Kudlow przewiduje, że gospodarka amerykańska niedługo przyspieszy, napędzana popytem wewnętrznym. Prognoza ta sprawdzi się tylko w sytuacji, gdy obecna hossa na rynkach kapitałowych przełoży się na wzrost popytu ze strony konsumentów (tak zwany „efekt bogactwa”), zwłaszcza tych zamożnych, którzy generują ponad połowę sprzedaży detalicznej. Może tak być, ale na razie wszystko wskazuje na to, że rynek reaguje na postrzegany wzrost globalnego popytu, nakręcanego przede wszystkim przez Chiny, a nie na dynamiczne odbicie w USA.

Istnieje nawet ryzyko krachu na rynku kapitałowym, kiedy przewidywane odbicie nie nastąpi. Być może Rezerwa Federalna zostawia krótkookresowe stopy procentowe na tak niskim poziomie właśnie dlatego, że w „efekcie bogactwa” upatruje jedynej nadziei na trwałe ożywienie. Innymi słowy, jeśli hossa giełdowa jest wszystkim, co masz, to nie zabijaj jej, mimo że jest to bardzo niepewny czynnik pobudzający konsumpcję. Jeśli pozytywne tendencje na rynkach kapitałowych utrzymają się dostatecznie długo, carry trade może przyciągnąć inwestorów długookresowych, którzy na razie czekają. Prezes Fed Bernanke stoi więc przed następującym wyborem: zaryzykować nadmuchanie kolejnej bańki kapitałowej albo zgodzić się na potencjalnie długi, bolesny okres gospodarczej i finansowej mizerii i wzrostu długu publicznego.

A oto jak w skrócie przedstawia się dzisiaj sytuacja. Na skutek kryzysu w zbiorczej księdze bilansowej amerykańskich konsumentów zniknęło 13 bln USD w postaci strat na rynku kapitałowym i nieruchomości. Jest to porażająca suma, jeśli zważyć, że PKB Ameryki wynosi 14 bln. Dobra wiadomość: jedna trzecia tych strat została odrobiona dzięki niedawnym wzrostom indeksów giełdowych. Gorzej jest natomiast z cenami nieruchomości.

Urzędnicy Fed mówią, że od marca ubiegłego roku globalna hossa giełdowa przysporzyła światu około 14 bln USD, ale jeśli te gigantyczne pieniądze nie przyczynią się do trwałej poprawy nastrojów konsumenckich, to banki centralne i rządy nie będą w stanie wiele więcej zdziałać. Wszyscy poza Chinami wystrzelali się z fiskalnej amunicji. Nic dziwnego, że tak bardzo liczą na przełom w nastrojach konsumenckich.

Krysys długu publicznego

Zbliżający się wielkimi krokami kryzys długu publicznego wpłynie na nastroje konsumentów, ale negatywnie. Przyjrzyjmy się najnowszym prognozom Kongresowego Biura Budżetowego. Za 10 lat państwo amerykańskie będzie pożyczało 722 mld USD na samą obsługę długu. Nie obejmuje to środków na załatanie dziur w budżecie Social Security i innych programów świadczeń socjalnych. Stany Zjednoczone niedługo wpadną w pułapkę fiskalną – będą goniły za własnym ogonem, próbując spłacić wierzycieli. Doświadczenie to do tej pory było udziałem wyłącznie krajów Trzeciego Świata: ich waluty tracą wiarygodność, rentowność obligacji szybuje do góry i w końcu trzeba się oddać pod opiekę Międzynarodowego Funduszu Walutowego.

Dług publiczny może być jednym z powodów utrzymującej się słabej konsumpcji i kiepskich wyników amerykańskiej gospodarki. Byłoby to zgodne z koncepcją XIX-wiecznego ekonomisty Davida Ricardo, że sam strach przed wzrostem zadłużenia może dławić optymizm konsumentów, ponieważ ludzie, przewidując konieczność sfinansowania długu, spodziewają się nieuchronnego wzrostu podatków albo inflacji i stóp procentowych bądź też wszystkiego naraz.

Wyniki sondaży są bardzo wymowne. Amerykanie boją się o swoją przyszłość, i to nie tylko ze względu na recesję, dwucyfrową stopę bezrobocia czy brak ubezpieczenia zdrowotnego: martwi ich również perspektywa fiskalnego koszmaru, który może skazać gospodarkę amerykańską na słaby wzrost i drugorzędną pozycję. Nasz dług publiczny wynosi 40 tys. USD na jednego Amerykanina, czyli 160 tys. na przeciętną rodzinę, i szybko rośnie.

Ponieważ sytuacja fiskalna w najbliższej przyszłości raczej nie poprawi się znacząco, niektórzy analitycy oceniają, że tuż za horyzontem czyha hiperinflacja. Rezerwa Federalna będzie zmuszona monetyzować gigantyczny dług. Tak przewiduje szkoła austriacka – niezależnie od czynników popytowych oczekiwania inflacyjne poszybują do góry, kiedy nadejdzie ożywienie, ze względu na konieczność drukowania pieniędzy przez Fed. Jest to interesująca hipoteza. Wyobraźmy sobie następującą sytuację. Na drugim końcu długiego stołu leży pustak, do którego przymocowujemy gumę. Ciągniemy za gumę, ale pustak ani drgnie. Kiedy naprężenie gumy przekroczy punkt krytyczny, pustak ruszy, gwałtownie nabierze prędkości i uderzy nas w głowę.

A jednak trudno znaleźć przykłady hiperinflacji bez znaczącego wzrostu płac. Przy obecnym poziomie bezrobocia presja płacowa powróci najwcześniej w 2012 r. Jednostkowe koszty pracy właśnie zanotowały największy spadek od 1948 r.

Fed na to właśnie liczy: jeszcze kilka lat presji deflacyjnej, a potem potencjalny lawinowy wzrost oczekiwań inflacyjnych. Żaden element tego scenariusza nie jest jednak pewny. W latach 90. Japończycy byli przekonani, że przy wielkości nawisu monetarnego i długu publicznego inflacja w końcu skoczy do góry, ale tak się nie stało.

Trzeba przyznać, że Bernanke jest w bardzo trudnym położeniu. W odpowiedzi na kryzys finansowy w 2008 r. Fed zalał sparaliżowany, głodny kredytu system finansowy płynnością, posługując się szeregiem nowych, niezwykle kreatywnych metod. Wolumen pasywów w bilansie Fed wzrósł ponadwukrotnie. Idea była taka, żeby uniknąć błędu bierności popełnionego przez urzędników Fed w latach 30. Nikt jednak nie wie, jakie będą niezamierzone długookresowe konsekwencje tej polityki.

Wiemy natomiast, że potężny zastrzyk monetarny na razie ma zaskakująco mizerny wpływ na realną gospodarkę. Prawdopodobnie dzieje się tak dlatego, że maleje prędkość obiegu pieniądza, czyli efekt mnożnikowy. Intrygujące pytanie brzmi, czy skutek nie byłby taki sam, gdyby Fed zmniejszył podaż pieniądza.

Odważny bodziec monetarny pomógł ustabilizować system finansowy, ale jego wpływ na ceny jest umiarkowany. Na przykład mimo agresywnych działań Fed w okresie od sierpnia 2008 do lipca 2009 poziom indeksu cen konsumenckich obniżył się trzy razy bardziej niż w porównywalnym okresie podczas Wielkiego Kryzysu. To niepokojące, bo gdyby taka sytuacja się utrzymywała, trudno byłoby liczyć na odbicie cen nieruchomości.

W odpowiedzi na te czynniki deflacyjne Fed utrzymuje krótkookresowe stopy procentowe w pobliżu zera. Tymczasem stopy długookresowe, czyli oprocentowanie 10-letnich obligacji skarbowych, prawie powróciło do poziomu sprzed upadku Lehman Brothers. Wielu uczestników rynku uważa, że stopa 10-letnia odzwierciedla nie wiarę w nadchodzący boom gospodarczy, lecz strach przed apokalipsą związaną z długiem publicznym, ponieważ Departament Skarbu sprzedaje coraz więcej obligacji.

Amerykańska polityka monetarna nigdy nie była bardziej dezorientująca. Oddział Fed w San Francisco właśnie opublikował raport, z którego wynika, że funds rate (stopa procentowa, po jakiej banki pożyczają pieniądze innym bankom), obecnie oscylująca wokół zera, powinna być o 4 proc. niższa, aby w znaczący sposób wpłynąć na poziom bezrobocia. Urzędnicy szacują, że odpowiednikiem 1-procentowej obniżki stopy krótkoterminowej jest wydrukowanie – w tej czy innej formie – 800 mld USD. Na końcu raportu pojawia się zatem zdumiewający postulat, aby Fed dołożył do swojego bilansu kilka bilionów dolarów po stronie pasywów.

Nie jest to jednak koncepcja kompletnie obłąkana, ponieważ walka Fed z presją deflacyjną zbiegła się w czasie z gigantycznym chińskim programem stymulacji fiskalnej, który pociągnął do góry ceny surowców, w tym także ropy (chociaż w przypadku ropy pewną rolę odegrała spekulacja i nadpłynność w światowym systemie finansowym). Wzrost ten pomógł zatrzymać gospodarkę amerykańską przed progiem deflacji.

Ale nadmuchana przez Chińczyków bańka surowcowa może pęknąć. Nawet Chińczycy boją się bąbli finansowych. Na przykład w sierpniu Pekin ogłosił, że trochę przyhamuje z pakietem stymulacyjnym. Co się stało z cenami surowców? Poleciały na łeb na szyję. To oznacza, że wcześniej ceny surowców reagowały na popyt chiński. Dzisiaj chińskie huty byłyby w stanie zaspokoić popyt na stal w Stanach Zjednoczonych, Japonii, Rosji i 27 krajach UE razem wziętych. Amerykański konsument został odsunięty na bok i świat oczekuje dzisiaj od Chin, szybko starzejącego się kraju bez systemu zabezpieczeń społecznych, żeby szybko dokonał przejścia na gospodarkę nakręcaną przez popyt konsumencki. Może się to okazać trudne. Chińskie banki i przedsiębiorstwa państwowe opływają w gotówkę, ale o chińskich konsumentach nie można tego powiedzieć.

Kryzys bankowy

Ekonomiści i Wall Street są głęboko podzieleni w kwestii długofalowych skutków programu Busha/Obamy, który polegał na wspomożeniu banków kwotą 700 mld USD. Najbardziej niepokojące jest to, że w ślady Ameryki poszły inne rządy, zwiększając zaangażowanie państwa w systemy bankowe. Świat bankowości uległ zasadniczej transformacji.

Dzisiaj mamy oparty na dolarze globalny system finansowy zdominowany przez około 25 dotowanych przez rządy megabanków, przy czym część największych z nich jest własnością Chin. Aktywa tych gigantów wynoszą około 50 bln USD, czyli 60 proc. globalnych aktywów bankowych. Niestety, tylko pięć z 25 megabanków jest dzisiaj w rękach amerykańskich. Mamy zatem światowy system finansowy kontrolowany bezpośrednio przez zagraniczne banki, a pośrednio przez państwa będące ich właścicielami.

Przyszli historycy obecnego okresu prawdopodobnie zaliczą Baracka Obamę i George’a W. Busha do tej samej kategorii w temacie ratowania banków. Obaj dali wielkim bankom z Wall Street 700 miliardów podatniczych dolarów, nie stawiając warunku, żeby te pieniądze były pożyczane klientom – i pożyczane nie są. Przed wybuchem kryzysu finansowego amerykański sektor finansowy obejmował 40 proc. zysków przedsiębiorstw i 30 proc. kapitalizacji giełdy. Sytuacja ta była oczywiście absurdalna i nie do utrzymania na dłuższą metę. Pytanie brzmi, czym wypełnić wielką dziurę w naszym PKB, jaka powstała w wyniku skurczenia się naszego sektora finansowego. Sądzę, że przez wiele lat nic jej nie wypełni.

Istnieje przekonanie, że Waszyngton wszedł w nową epokę „bankowości politycznej”. Ludzie z koneksjami dostają wszelkie możliwe frukty. Departament Skarbu po to ratował banki, żeby udzielały kredytów, ale wielkie banki tego nie robią, tylko kupują papiery wartościowe, żeby poprawić sobie bilanse i skorzystać z rosnącej stopy zwrotu. Innymi słowy, podobnie jak banki japońskie w latach 90. wielkie banki z Wall Street mogą pożyczać od Fed pieniądze prawie za darmo, ponieważ mają dostęp do okienka z tanimi pożyczkami w Rezerwie Federalnej. Środki te są przeznaczane na zakup gwarantowanego długu publicznego, czyli na zysk bez ryzyka.

Istnieje jeszcze jeden powód, dla którego banki nie udzielają kredytów: kiedy kupują papiery skarbowe, nie muszą powiększać rezerw obowiązkowych, a gdyby pożyczały pieniądze tworzącym miejsca pracy prywatnym firmom, musiałyby to robić. Obecna sytuacja – kupujemy obligacje, kredytów nie dajemy – poprawia bilanse banków, ale zabija gospodarkę USA.

Na szczęście wielkie przedsiębiorstwa mogą emitować obligacje. W 2009 r. pozyskały w ten sposób ponad bln dolarów, czyli najwięcej w całej historii naszej gospodarki. Nie dotyczy to jednak firm średnich, małych i nowych, które od momentu wybuchu kryzysu finansowego mają problemy z otrzymaniem kredytu. Prezydent Obama sam powiedział, że firmy te tworzą 70 proc. nowych miejsc pracy, ale w swojej polityce bankowej Waszyngton ich nie dostrzega, mimo że poziom bezrobocia przebija kolejne maksima.

W październiku odwiedził mnie w moim waszyngtońskim biurze pewien japoński urzędnik i zadał mi prowokacyjne pytanie: „Dlaczego kiedy będące w dobrej kondycji banki, takie jak Goldman Sachs i J.P. Morgan, zaproponowały zwrot pieniędzy z programu ratunkowego, Departament Skarbu nie powiedział, że muszą je przez trzy lata pożyczać, zanim je zwrócą? Czy nie byłoby lepiej najpierw podreperować gospodarkę, a dopiero potem bilanse banków? Dlaczego amerykańscy decydenci niczego się nie nauczyli na japońskich błędach z lat 90.?” Oczywiście będące w dobrej kondycji banki oddały pieniądze ze strachu, że Waszyngton zakwestionuje ich systemy premii i płac. W tej chwili proporcja kredytów do depozytów jest najniższa od 15 lat.

Rok temu prezesi największych banków amerykańskich straciliby pracę, gdyby Waszyngton zmusił banki do usunięcia z bilansów toksycznych aktywów, a taki był pierwotny plan Departamentu Skarbu. Ten ryzykowny pomysł doprowadziłby do rozlewu krwi, ale mielibyśmy odchudzony i oczyszczony system bankowy, który byłby bardziej skłonny do zasilania gospodarki kredytem. Zabrakło jednak politycznej odwagi. Banki „za duże, żeby upaść” dalej są za duże. Waszyngton najwyraźniej boi się wziąć za bary z problemem sektora finansowego.

Kryzys innowacyjności

Szersze pytanie brzmi, czy Stany Zjednoczone dysponują narzędziami, które pozwolą im wydobyć się z gospodarczego dołka. Oczywiście Amerykanie słyną z kreatywnego ducha rozwiązywania problemów. Po II wojnie światowej zwycięska Ameryka uporała się z długiem publicznym, który wynosił aż 125 proc. PKB, ale było to po czterech latach wzmożonego przez potrzeby wojenne popytu, po których nastąpił okres bezprecedensowego optymizmu.

Tymczasem dzisiaj konsumenci boją się przyszłości i redukują zadłużenie. Rok temu Waszyngton uznał, że jest problem z podażą kredytu, toteż sypnął bankom groszem. Teraz się okazuje, że mieliśmy również problem z popytem na kredyt. Konsumenci nie pożyczają pieniędzy. Jednocześnie być może zmniejszyły się ich materialne oczekiwania. Jeśli rzeczywiście nadeszła nowa epoka obniżonej konsumpcji, to Waszyngton nie ma innego wyboru, jak tylko próbować stymulować prywatne inwestycje i innowacje.

Obawiam się, że po okresie lekkomyślnego nieliczenia się z ryzykiem przesadziliśmy w drugą stronę i w ogóle nie podejmujemy ryzyka finansowego, co jest jeszcze bardziej niebezpieczne. Dzisiaj ociężały umysłowo bank, który dostał pomoc od Departamentu Skarbu, nie ma problemów z finansowaniem swojej działalności, ale samotny geniusz, który mógłby stworzyć następne Google, będzie miał problemy z pozyskaniem kapitału na swoje przedsięwzięcie. Na pocieszenie przypomnijmy sobie, że po głębokich recesjach często następowały okresy wielkiej innowacyjności. Administracja Obamy musi jakoś wspomóc ten proces, wymyślając programy, dzięki którym inwestycyjne silniki naszej gospodarki znowu zastartują.

Musimy również poważniej się zająć produkcją przemysłową, która w 2008 r. osiągnęła rekordowo niski poziom 13,7 proc. PKB. W niedawno zakończonej epoce lewarowania finansowego zapomnieliśmy, że 70 proc. prac badawczo-rozwojowych oraz mniej więcej tyle samo personelu naukowo-technicznego wywodzi się z sektora przemysłowego. I dlatego jest rzeczą wołającą o pomstę do nieba, że pakiet stymulacyjny nie obejmował wielkiej ulgi inwestycyjnej.

Aby amerykański sektor przemysłowy był bardziej dynamiczny, potrzeba nowego globalnego systemu handlowo-walutowego, który powstrzyma obecny marsz w stronę neomerkantylizmu. Świat jak nigdy dotąd potrzebuje nowego porozumienia z Bretton Woods, które pełniłoby funkcję finansowej doktryny stabilności.

Waszyngton chce, żeby powstawało więcej miejsc pracy, ale to wymaga zrozumienia, gdzie tworzone są miejsca pracy w sektorze prywatnym. W grę wchodzi nie tylko wielkość firm, ale również ich wiek. Statystyki pokazują, że po 1980 r. prawie wszystkie nowe miejsca pracy powstają w firmach istniejących nie więcej niż pięć lat i z reguły wiążą się z innowacyjnymi pomysłami.

Innowacyjne podejmowanie ryzyka to delikatne zjawisko, którym trudno się steruje. Następnego Google’a nie można powołać do istnienia dekretem rządu. Innowacyjne przełomy są z definicji nieprzewidywalne. Nie da się tego zaplanować. Długopis został wymyślony podczas urlopu przez pracownika firmy ubezpieczeniowej. Przekładnię automatyczną stworzył borykający się z problemami finansowymi dostawca części, a nie gigantyczny dział inżynieryjny któregoś z wielkich koncernów motoryzacyjnych w Detroit. Tym, co Waszyngton mógłby zapewnić, jest klimat sprzyjający innowacyjnemu podejmowaniu ryzyka, ale nasi politycy nie przejawiają takiej woli, skutkiem czego przyszłość podatkowa, regulacyjna i finansowa jest dzisiaj najbardziej niepewna w całej powojennej historii Stanów Zjednoczonych.

Fundamentem każdej gospodarki są ludzie. Liczby – wielkość zastrzyku monetarnego Fed czy pakietu stymulacyjnego – nie rządzą gospodarką. Gospodarką rządzi psychologia, przekładająca się na szybkość wykorzystywania płynności dostarczanej przez bank centralny. Dlatego definicję płynności można sprowadzić do jednego słowa – optymizm.

Jeśli obecni przywódcy USA nie dadzą społeczeństwu powodów do gospodarczego optymizmu, Amerykanie znajdą sobie nowych, którzy będą chcieli i umieli to zrobić.

David Smick -


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
aa
Forumowicz


Dołączył: 18 Sty 2010
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Wto 15:15, 02 Mar 2010    Temat postu: Popierajmy lokalne systemy wymiany handlowej / gospodarczej.

Popierajmy lokalne systemy wymiany handlowej / gospodarczej.

Johny, moim zdaniem powinniśmy wyszukiwać takie inicjatywy i popierać je.
Nawet banki czasu, a jeszcze lepiej inicjatywy typu WIR, o jakich tu rozmawialiśmy:
http://www.johnympl.fora.pl/pomysly-i-alternatywy,61/inny-system-walutowy-niemozliwe,80.html

Tylko w ten sposób ludzie i ich praca może zyskać niezależność od elit, które mają na uwadze spekulację , lichwę i zniewolenie ludzi.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.johnympl.fora.pl Strona Główna -> Bankowość, Finanse, Kryzys Wszystkie czasy w strefie GMT
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin